Lekarze na antydepresantach i psychotropach https://psychiatria.esculap.com/news/14 ... ontent=L04 Lekarze jadą na antydepresantach i psychotropach. Dwa razy częściej niż reszta populacji popełniają samobójstwo. Ale w tym zawodzie nikt nie przyzna się, że ma doła. Bo to wstyd - pisze na łamach "Gazety Wyborczej" Krystian Lurka.
Najczęstszym powodem przyjęć lekarzy do szpitali psychiatrycznych są epizody depresji, choroba afektywna i uporczywe zaburzenia nastroju. Ale w tym zawodzie nikt nie mówi, że ma doła. To wstyd.
– Biorę leki antydepresyjne – nie powie pod nazwiskiem żaden z lekarzy. Anonimowo jednak przyznają, że medycyna to zaborcza towarzyszka życia. Zabiera małżonków, czas wolny i chęć do życia. Powoduje frustrację i zobojętnienie. Czasem myśli o samobójstwie.
W czerwcu zeszłego roku lekarz wyskoczył ze szpitalnego okna na szóstym piętrze (rak
ar: znałem tego lekarza). Jego koledzy przez kilka godzin próbowali uratować mu życie. Bezskutecznie.
– Na podstawie zeznań najbliższej osoby ustalono, że od około dwóch lat chorował na depresję. W jego organizmie stwierdzono obecność diazepamu i flunitrazepamu - informuje Cezary Fiertek, szef Prokuratury Okręgowej w Olsztynie.
Podobnie było w Zamościu. W sierpniu lekarz skoczył z dachu dwupiętrowego budynku przy Szpitalu Wojewódzkim im. Jana Pawła II. Miał psychozę maniakalno-depresyjną.
– Skoczył przez pracę. Być może przy kolejnej, silniejszej fazie depresji dawka przepisanych leków nie była wystarczająca – wyjaśnia lekarz, który go znał.
Niewiele więcej mówi mi Bartosz Wójcik, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Zamościu. – Lekarz, specjalista radioterapeuta, który popełnił samobójstwo 30 sierpnia 2016 roku, przyjmował leki antydepresyjne – informuje.
Ilu lekarzy w ostatnich latach odebrało sobie życie? Dokładnie nie wiadomo. – Organizacja nie zbiera danych na temat liczby samobójstw wśród lekarzy – wyjaśnia Katarzyna Strzałkowska, rzeczniczka Naczelnej Izby Lekarskiej.
Maria ma 34 lata i specjalizację z chorób wewnętrznych. Tygodniowo pracuje około 80 godzin. Bierze fluoksetynę, środek antydepresyjny nazywany potocznie "pigułką szczęścia". Lekarką jest od ośmiu lat.
33-letnia Anna wspomaga się escitalopramem, czyli "przeciwdepresantem stosowanym w leczeniu stanów o dużym nasileniu". Jest dermatologiem i pracuje w szpitalu i w "wieczorynce", gabinecie przyjmującym od 22 do 8 rano. Zwykle w tygodniu przepracowuje 65 godzin.
Marta to 26-latka. Po studiach odbywa obowiązkowy 13-miesięczny staż. Chce być chirurgiem. Ma rozpoznane zaburzenia lękowe, lęk napadowy i zaburzenia obsesyjno-kompulsywne.
30-letnia Katarzyna pracuje na oddziale zabiegowym. Od pięciu lat jest lekarzem. Z powodu epizodów lękowo-depresyjnych brała paroksetynę, escitalopram i alprazolam. Myślała o samobójstwie.
Młoda lekarka: Pacjent zadzwonił na policję, powiedział, że w szpitalu przyjmuje pijany lekarz. Chodziło o mnie. Pracowałam wtedy bez przerwy ponad dobę
– Ilu lekarzy ma kłopoty psychiczne? – pytam profesora Janusza Heitzmana, wiceprezesa Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i dyrektora Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.
– Od 8 do 15 procent. Dominują zaburzenia związane z uzależnieniami od substancji psychoaktywnych i z zaburzeniami nastroju – wyjaśnia. Dodaje, że najczęstszym powodem przyjęć lekarzy do szpitali psychiatrycznych są epizody depresji, choroba afektywna jedno-i dwubiegunowa i tak zwane uporczywe zaburzenia nastroju. Czym są spowodowane?
– Odpowiedzialnością związaną z tym, że od decyzji lekarza zależy zdrowie i życie pacjenta, a w konsekwencji stresem i przemęczeniem fizycznym. Frustracja zawodowa jest związana z niezawinioną nieskutecznością prowadzonego leczenia, pracą na dwóch lub więcej etatach, koniecznością całodobowego dyżurowania – wyjaśnia profesor.
Dodaje, że pracownicy medyczni mają dwukrotnie wyższy wskaźnik samobójstw niż reszta populacji. To oznacza, że wskaźnik liczby zgonów z powodu samobójstw – który według danych Eurostatu z 2013 roku to 16,35 na 100 tys. Polaków, dla lekarzy wynosi około 30.
Maria, specjalistka chorób wewnętrznych, pracuje w szpitalu klinicznym w mieście wojewódzkim. Wcześniej pracowała parę lat w poradni podstawowej opieki zdrowotnej. W sumie, wliczając studia, medycynie poświęciła już 15 lat życia. W trakcie drugiego roku samodzielnej pracy jako lekarz podstawowej opieki zdrowotnej i lekarz internista na oddziale zaczęła mieć stany lękowe i depresyjne.
– W przychodni standardem jest wymuszanie przez pacjentów wszystkiego. Od recept na leki, substancje uzależniające i wypisanie refundacji leków, które się nie należą, po podpisanie się pod zaświadczeniami i zgodami, na które nie mam uprawnień. Pacjenci chcą kłamstw w orzeczeniach, wymuszają zwolnienia lekarskie. To zaczęło mnie coraz bardziej przytłaczać. Do tego dochodzi niesamowite tempo pracy w szpitalu. Lekarzy jest za mało. Pracuję za kilka osób, ale większość pacjentów nie widzi mojego zaangażowania.
Maria wie, że obrywa za niewydolny system. Mimo to czuje się winna.
– Moje zachowania, zgodne z wymogami prawa albo nakazami Narodowego Funduszu Zdrowia, ale niezgodne z oczekiwaniami pacjenta, wywołują pretensje. Słyszałam już od pacjentów, że nie zasługuję na miano człowieka albo że tak złej osoby jeszcze nie spotkali – mówi. – Czułam, że wpadam w coraz większą depresję. Ale byłam jeszcze wtedy przekonana, że moje odczucia są kwestią „wyćwiczenia się” i przyzwyczajenia. Myślałam, że wystarczy kilka spotkań z psychologiem, nadbudowanie niezbędnej w tym zawodzie „twardej skorupy”, zdystansowania się – mówi.
– Niestety, gdy stan się poprawia i odstawiam leki, koszmar po jakimś czasie wraca.
Mówi o sobie: „wrak człowieka”.
– Byłam ambitną licealistką, która miała w sobie mnóstwo pasji i energii do działania Ale medycyna to bardzo zaborcza towarzyszka życia. Ciągle jej mało. Zabiera pasje, życie prywatne i czas wolny.
– Nie ma pani pasji? – pytam.
– Miałam. Góry.
– A teraz?
– Niby jak, pracując po 80 godzin w tygodniu?
W miesiącu przepracowuje około 300 godzin. Jej ostatnia wypłata to 4700 złotych. Czyli około 16 złotych na rękę za godzinę pracy.
– Mój były partner wykonywał zawód niemedyczny. Zarabiał sporo więcej, pracując zdecydowanie mniej niż ja. Widział, że praca mnie wypala, że wpadam w depresję. Próbował naciskać, bym zaczęła coś zmieniać. Ja tkwiłam w miejscu. Zmęczona po pracy, w ciągłym biegu, odsypiająca dyżury. Nie miałam nawet kiedy zastanowić się nad tym, co można by w życiu robić innego. Kontakt był coraz mniejszy, fizycznego brak było kompletnie. On się odsuwał, a ja nawet nie wiedziałam, co zrobić – opowiada. – Dziś mam wrażenie, że 15 lat poświęconych medycynie było stratą czasu. Czuję się jak osoba z syndromem sztokholmskim. Jestem związana emocjonalnie z medycyną i nie umiem się od niej uwolnić. Ciągle znajduję powody, by jej bronić. Bo medycyna jest ciekawa i rozwojowa, bo w końcu zacznę lepiej zarabiać, pracując na jednym etacie, bo kiedyś przestanę dyżurować, bo ludzie zaczną szanować służbę zdrowia, bo jak porzucę medycynę, to będę żałować.
– Czego?
– Nie wiem.
Marta ze szpitala powiatowego na Śląsku zamierza być chirurgiem. Na razie, od października ubiegłego roku, jest lekarzem stażystą.
– Mam zdiagnozowane przez psychiatrę zaburzenia lękowe – mówi.
Na ostatnim roku studiów ujawniły się one pod postacią lęku napadowego. Marta cierpi również na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne.
– Byłam leczona farmakologicznie – opowiada. – Chodzę wciąż na psychoterapię, która pomaga mi ćwiczyć asertywność, niezwykle ważną w tym zawodzie. Tej umiejętności nikt nas nie uczy na studiach – albo się jest asertywnym, albo człowiek daje sobie wejść na głowę. Na przykład w tej chwili jest sezon grypowy. Na oddziałach obowiązuje zaostrzenie zasad co do odwiedzin. Przy łóżku pacjenta może znajdować się tylko jedna osoba. Podczas ostatniego obchodu na pediatrii, w pięcioosobowej sali, znajdowało się więcej odwiedzających, niż powinno. Do tego wszędzie były porozrzucane ich kurtki i płaszcze. Próbowałam zwrócić uwagę, ale skończyło się kłótnią, którą słyszał chyba cały oddział – opowiada. – W dodatku młody lekarz rzucany jest od razu na głęboką wodę i musi sobie radzić, również w rozmowach z pacjentami i ich rodzinami.
Marta pracuje prawie osiem godzin dziennie. Do tego ma 10 godzin dyżurów tygodniowo. – Ale kiedy skończę staż i zacznę specjalizację, będę w pełni odpowiedzialna za zdrowie i życie moich pacjentów. Będę wtedy pracować o wiele dłużej. Już teraz boję się tego, że zostanę sama na dyżurze, mając pod sobą cały oddział, i że po prostu nie poradzę sobie z własnym lękiem i przemęczeniem. A to może spowodować, że popełnię błąd – wyznaje.
– Boi się pani tego? – pytam. – Oczywiście, to spędza sen z oczu lekarzom. Ludzie nie ufają nam już tak jak kiedyś, a niektórzy wręcz szukają na nas haka. Chcą pieniędzy z ubezpieczenia. Praca pod taką presją nie jest łatwa, trzeba cały czas samego siebie kilka razy kontrolować. Nawet mały błąd w dokumentacji może się skończyć sprawą w sądzie.
– Bez lekarstw czuję się przewlekle zmęczona, nie mam „napędu” – opowiada Anna, dermatolog pracująca w szpitalu powiatowym i jednocześnie przyjmująca w ramach świątecznej i nocnej opieki medycznej. – Często płaczę, łatwo wpadam w złość i irytację, miewam zaburzenia łaknienia – mówi.
Na początku myślała, że to normalne.
– Czułam niemoc wobec zbliżającego się egzaminu specjalizacyjnego. Do leczenia skłoniły mnie pojawiające się tak zwane myśli rezygnacyjne. To myśli, które zwykle poprzedzają myśli samobójcze i świadczą o krańcowym nasileniu depresji – wyjaśnia.
– Bez leków dałaby pani radę? – pytam.
– Pewnie tak, bo przez ostatnie dwa lata dawałam i wydawało mi się normalne, że chodzę jak zombi: wiecznie zmęczona, spięta na dźwięk telefonu, bez siły do nauki i pisania prac naukowych. W domu byłam wściekła na męża o byle co, coraz bardziej akceptowałam fakt, że moje dziecko woli nianię ode mnie. Da się tak żyć, myślę nawet, że dla większości lekarzy jest to normalne. Tylko ja już nie dałam rady, straciłam sens.
Anna w szpitalu pracuje od godziny 7 do 15. Poza tym trzy lub cztery popołudnia w tygodniu spędza w prywatnej poradni. W zależności od liczby pacjentów pracuje tam do 19 lub 20. W szpitalu zarabia około 1900 złotych. W prywatnej przychodni – 2500.
– Musi pani pracować w dwóch miejscach? – pytam.
– Mogłabym poprzestać na pracy w szpitalu, ale mamy kredyt hipoteczny, raty za samochód, opłaty za nianię, a muszę jeszcze jeździć na szkolenia, które w zależności od konferencji kosztują od 500 do 5000 złotych, kupować sprzęt, książki i prenumerować czasopisma – odpowiada.
Będąc młodym lekarzem, zarobisz 3 zł poniżej płacy minimalnej. Lekarze emigrują, minister nie widzi problemu.
Katarzyna z Dolnego Śląska pięć lat temu skończyła studia. Pracuje na oddziale zabiegowym, jest rezydentem na specjalizacji.
– Kilka dni temu jeden z moich kolegów nie przyszedł do pracy, bo miał biegunkę. Wystarczyło, był usprawiedliwiony. Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek zadzwonił i powiedział, że nie może pracować, bo ma stan lękowy albo depresję – opowiada.
Twierdzi, że w tym zawodzie nikt nie mówi, że ma doła. To wstyd. Sama o swoich kłopotach psychicznych opowiedziała jako jedna z pierwszych. Dlaczego nie w pracy?
– Zostałaby mi przypięta łatka nieudacznika – uważa. – W środowisku lekarskim, niby oczytanym i świadomym, podejście jest takie samo jak wśród laików. Każdy, kto ma jakiekolwiek problemy psychiczne, to „psychol” – wyjaśnia.
Jej kłopoty zaczęły się na studiach. Zdiagnozowano u niej zaburzenia adaptacyjne objawiające się stanami lękowo-depresyjnymi. Od pierwszego roku, z przerwami, brała leki psychotropowe: paroksetynę, escitalopram, alprazolam, leki nasenne. Przez kilka lat chodziła na psychoterapię. Gdy zaczęła pracować, epizody lękowo-depresyjne nasiliły się. Jak mówi, największym obciążeniem były pierwsze dyżury, nawet te z „obstawą” specjalisty.
– Teoretycznie nie byłam sama na oddziale, ale tak się czułam. Starsi zwykle nie pomagają. Kiedy w nocy prosiłam o pomoc starszego kolegę, usłyszałam niechętne: „Po co mnie budzisz?”. Jako młody, niedoświadczony lekarz musiałam radzić sobie sama, a naprawdę nie wiedziałam, co i jak zrobić – opowiada.
Z czasem każdy dyżur rozpoczynała ze ściśniętym brzuchem. – Czułam się tak źle, że miałam myśli samobójcze. Wydawało mi się, że tylko śmierć przyniesie mi ulgę. Wszystkie czynności były ponad moje siły. Nie jadłam, nie spałam, wszystkiego się bałam. Nie chciałam z nikim rozmawiać. Zakładałam „maskę” i szłam do pracy, która była powodem kłopotów – mówi.
– Nadal boję się, że mam za małe doświadczenie, że przez niekompetencję komuś zaszkodzę albo pomogę za mało. Pacjenci są roszczeniowi. Coraz częściej pozywają, zarzucając błędy w sztuce lekarskiej. Każdy z nas bierze to pod uwagę w codziennej pracy. To dodatkowy stres – wyjaśnia.
Kolejny problem to przekazywanie niekorzystnej diagnozy. – Jak powiedzieć choremu, że ma nowotwór złośliwy, i nie czuć smutku, gdy na moich oczach załamuje się, zaczyna płakać i pyta, czy będzie dobrze? Nie da się.
Ma zasadę, że nie okłamuje pacjentów. Uważa, że musi być wobec nich uczciwa. To kosztuje znacznie więcej niż kłamstwo.
– Wybrałam ten zawód, by pomagać ludziom. Widzę w pacjencie przede wszystkim człowieka, więc nie mogę nie przeżywać emocji. Czasem zazdroszczę kolegom, po których wszystko spływa. Częściej jednak uważam, że dzięki mojej wrażliwości jestem lepszym lekarzem. Tyle że płacę za to wysoką cenę – mówi.
Gdy miała myśli samobójcze, pomogły jej leki psychotropowe. Zresztą nie tylko jej.
– Mój psychiatra przyznał mi się, że też je bierze. Śmieje się, że testuje je na sobie – mówi.
40 proc. wypalonych
Z prof. Romualdem Krajewskim, wiceprezesem Naczelnej Rady Lekarskiej, rozmawia Krystian Lurka.
Czy depresje lekarzy to powód do niepokoju dla samorządu lekarskiego?– Zdecydowanie tak. Wypalenie zawodowe i kłopoty psychiczne lekarzy potwierdzają opublikowane statystyki i badania. Wśród lekarzy jest więcej rozwodów, więcej samobójstw i prawdopodobnie więcej osób zażywa leki psychotropowe niż w pozostałej części społeczeństwa.
Naczelna Izba Lekarska przeprowadziła reprezentatywne badanie w środowisku lekarzy i lekarzy dentystów. Pierwsze pytanie dotyczyło tego, czy lekarze zauważają objawy wypalenia zawodowego u swoich współpracowników. Drugie – czy oni sami mają objawy wypalenia zawodowego. Twierdząco na oba pytania odpowiedziało 40 procent pytanych. To potwierdza, że problem jest duży.
Co jest tego przyczyną?– Pierwsza to stres związany z wykonywaniem zawodu. Bycie lekarzem to wielka odpowiedzialność. Druga to warunki pracy. Głównie przepracowanie. Lekarze średnio pracują 60 godzin tygodniowo, ale liczni pracują więcej. Podejmują pracę w drugiej lub trzeciej placówce, średnio prawie w trzech. Bo zarobki z jednej nie są satysfakcjonujące.
Czy pacjenci powinni bać się lekarzy z kłopotami psychicznymi?– Moim zdaniem nie ma zagrożenia życia i zdrowia pacjentów, ale kłopoty, o których mówimy, wpływają na relacje lekarz – pacjent. Lekarz z wypaleniem zawodowym nie ma cierpliwości. Jest spięty i podenerwowany. Nie może się skoncentrować, jest niemiły. Nie powinno tak być.
Dlaczego kłopoty psychiczne lekarzy się nasilają? Zmienili się pacjenci czy zmienili się młodzi lekarze?– I pacjenci, i lekarze.
Pacjenci mają oczekiwania nieproporcjonalne do możliwości systemu. Wierzą w obietnice polityczne. Chcą być leczeni jak w zachodniej Europie, a finansowanie w Polsce jest jak... w Meksyku. Jeśli kuleje organizacja ochrony zdrowia, jeśli nie zwiększa się nakładów na zdrowie, jeśli nie określa się dokładnie, co się komu w ramach pieniędzy publicznych należy, i wreszcie jeśli nie ma zachęt do wykonywania zawodu lekarza, to powstaje konflikt. Ale ten konflikt nie ujawnia się na linii pacjent – administracja i pacjent – politycy, tylko w kontakcie pacjent – lekarz. To lekarze są twarzą systemu i to od nich oczekuje się spełnienia obietnic.
Częścią stresu związanego z pracą jest rosnąca liczba pozwów. Spraw sądowych jest coraz więcej. Zwiększa się też wysokość odszkodowań, a jednocześnie jest to „system totolotkowy”: zasądzenie odszkodowania i jego wysokość w niedużym stopniu zależą od poprawności pracy, zbyt często są przypadkowe.
Lekarze też się zmienili. W przeszłości mówiło się: „Kolego lekarzu, praca jest bardzo trudna. I tak musi być”. Dzisiaj wiemy, że tak być ani nie musi, ani nie może. Lekarze, zwłaszcza młodzi, zwracają dużą uwagę na możliwość rozwoju zawodowego, na możliwość zapewnienia czasu rodzinie. Szukają pracy w innych krajach, znacznie lepiej finansujących ochronę zdrowia, i przywożą lepsze doświadczenia.
W Wielkiej Brytanii już wiele lat temu mówiono, że lekarz to wspaniały zawód, ale... byle jaka praca. W efekcie Brytyjczycy musieli zatrudnić bardzo wielu lekarzy z innych krajów, w których praca była jeszcze bardziej byle jaka, między innymi z Polski. Musimy zadbać, by praca lekarzy i lekarzy dentystów była w Polsce atrakcyjna. ("Gazeta Wyborcza")