autor: el1948 » 26 cze 2012, 12:03
Od kiedy z EURO 2012 pożegnała się nasza reprezentacja, moje serce bije dla Hiszpanów. Jeśli chcecie wiedzieć dlaczego, to zapraszam do lektury tekstu sprzed 11 lat.
Edward
[justify]Hiszpańskie dziewczyny[/justify]
[justify]16 sierpnia 2001, lotnisko Strachowice we Wrocławiu. [/justify]
[justify]To już dzisiaj! Nasz służbowy wyjazd do Hiszpanii zaplanowaliśmy na trzy, może cztery tygodnie. Pożegnanie z rodziną, sprawna odprawa paszportowo-celna i ATR-72 rusza niczym wóz formuły pierwszej. Pod nami Wrocław, a później inne miasta, miasteczka i wioski. Kiedy osiągamy wysokość przelotową sześciu tysięcy metrów wydaje się, że kadłub samolotu powinien zachowywać poziom, a tymczasem jego tylna część jest wyraźnie niżej. Zajmujemy we trójkę ostatni rząd foteli i Andrzej żartuje, że to właśnie dlatego. [/justify]
[justify]Trafiamy na dziurawe powietrze i trzęsie nami tak, jakbyśmy jechali samochodem po bardzo wyboistej drodze. Ssaniem landrynek próbujemy wyrównać ciśnienie przy schodzeniu do lądowania i wkrótce siadamy na Okęciu. [/justify]
[justify]Przed nami dwie godziny oczekiwania na samolot do Madrytu.
Boeing 737-500 - którym polecimy - wydaje się krótki i pękaty, zabiera jednak sto osiem osób. Jego małe skrzydła nie wzbudzają zaufania. Wygląda jak trzmiel, a ten według praw fizyki nie ma prawa latać. [/justify]
[justify]Szybko osiągamy wysokość przelotową jedenastu tysięcy metrów i prędkość ośmiuset kilometrów na godzinę. Lecimy klasą business, więc stewardesy dbają o nas aż za bardzo. [/justify]
[justify]Pogoda jest ładna. Po lewej stronie rozpoznajemy masyw Ślęży, szybko przeskakujemy Czechy i już jesteśmy nad Niemcami. Lecimy nad coraz bardziej zwartą warstwą chmur - to zachodnioeuropejski niż, zapowiadany od dwóch dni w telewizyjnych prognozach pogody. [/justify]
[justify]Adam i Andrzej czytają prasę, a ja sięgam po materiały przedstawiające charakterystyki wszystkich samolotów eksploatowanych przez PLL LOT.
Boeing 737-500, prędkość maksymalna 850 km/h, zasięg 2150 km. Czytam jeszcze raz i przypominam sobie, że na mapie drogowej Europy podają, że odległość z Warszawy do Madrytu wynosi 3000 km. "LOTem bliżej" - było kiedyś takie reklamowe hasło i to mnie trochę uspokaja, jednak ponowny niepokój wprowadza przypomnienie słów kapitana, który witając pasażerów mówił, że nasz lot do Madrytu potrwa trzy i pół godziny. Mnożę czas przez aktualną prędkość i uzyskuję 2800 km. Odejmuję kolejne dwieście na ślamazarność startu i lądowania, ale i tak zostaje 2600 km. Brakuje 450 km i wychodzi na to, że dolecimy gdzieś do Pirenejów ... A co będzie jeśli lotnisko w Madrycie nie będzie mogło nas od razu przyjąć? Nabieram przekonania, że albo folder kłamie, albo załoga w pośpiechu wsiadła do niewłaściwego samolotu, a my wraz z nią! [/justify]
[justify]Swoimi wątpliwościami dzielę się z Adamem. Jemu również nie daje to spokoju i pyta stewardessę o odległość do Madrytu. Dziewczyna nie wie, ale zasięga informacji u pilota. - 2593 kilometry - oznajmia po kilku minutach, powiększając nasz niepokój. Pokazujemy folder, a ona zastanawia się przez chwilę i znowu idzie do kabiny pilotów. [/justify]
[justify]- Kapitan samolotu potwierdza informacje zawarte w folderze, ale mówi, że zasięg zależy od wielu czynników, takich jak obciążenie samolotu, kierunek wiatru i jego prędkość - tę opinię stewardessa przynosi nam za jakiś czas. [/justify]
[justify]- - A jeśli ma pan jeszcze jakieś wątpliwości, to kapitan zaprasza do kokpitu - zwraca się do Adama. Dziękujemy za zaproszenie i nieco uspokojeni stwierdzeniem, że tym samym samolotem leciała już do Egiptu, nie kontynuujemy tematu zasięgu lotu naszego Boeinga. [/justify]
[justify]Nad Francją gęste chmury i ziemi nie widać. Z czasu, jaki upłynął od startu domyślam się, że pod nami powinny być już Pireneje i rzeczywiście poprzez pojedyncze dziury w chmurach dostrzegamy górskie szczyty, a po kilkunastu minutach robi się piękna, typowo hiszpańska pogoda. Obserwujemy krajobrazy zupełnie niepodobne do naszych: spalona słońcem ziemia, palczaste doliny oddzielające górskie grzbiety. [/justify]
[justify]Granatowe niebo widzimy raz po lewej, raz po prawej stronie samolotu - najwyraźniej krążymy w pobliżu lotniska, oczekując w kolejce do lądowania. Domy przedmieść Madrytu stają się coraz większe, coraz szybciej uciekają i już jesteśmy na pasie lotniska. [/justify]
[justify]Szybka odprawa paszportowa w naprawdę europejskim porcie lotniczym, przy którym nasze Okęcie to powiatowy dworzec autobusowy. Bez problemów spotykamy się z Johanem, naszym opiekunem, który jeszcze kilka lat temu był mieszkańcem Szwecji, a teraz - za sprawą pewnej dziewczyny z Barcelony - mieszka w Hiszpanii. Citroen Xsara z łatwością mieści nasze bagaże. Jest słonecznie, ale nie upalnie, a przed nami sto pięćdziesiąt kilometrów do cukrowni w Olmedo. [/justify]
[justify]Jedziemy wygodną autostradą. Na horyzoncie pasmo górskie Sierra de Guadarrama o wysokości naszych Tatr, po lewej stronie w oddali ogromny krzyż.
- Krzyż ma sześćdziesiąt metrów wysokości i jest mauzoleum generała Franco - informuje Johan. Później dowiemy się, że na temat Franco lepiej z Hiszpanami nie rozmawiać, gdyż w tej kwestii są bardzo podzieleni. Długi, chyba dwukilometrowy tunel, szeroki i oświetlony, za nim kilkadziesiąt wiatraków na górskim grzbiecie. Wprawdzie psują krajobraz, ale dają ekologiczną energię. [/justify]
[justify]Przejeżdżamy przez małe, najwyżej czterotysięczne Olmedo. Kilka kilometrów za nim jest cukrownia, która będzie miejscem naszej pracy. To jedna z dwóch cukrowni wybudowanych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przez Polaków - do dzisiaj największa w Hiszpanii. Ten fakt cieszy, napawa uzasadnioną dumą, ale też zobowiązuje. Robimy krótki rekonesans, oglądamy nową, instalowaną właśnie turbinę i dochodzimy do wniosku, że zostaniemy tutaj dłużej niż nam się w Polsce wydawało.[/justify]
[justify]W małym hoteliku małego Olmedo nie ma miejsc, więc będziemy mieszkali w odległej o dwadzieścia pięć kilometrów Medinie del Campo. Jedziemy tam szeroką i równą drogą przez rozległy płaskowyż. Jesteśmy na wysokości naszego Zieleńca, ale wcale tego nie odczuwamy. W oddali okazały zamek - Castillo de La Mota, wszak jesteśmy w Kastylii. [/justify]
[justify]Medina del Campo okazuje się uroczym miastem wielkości Świdnicy, a hotel "Villa de Ferias" całkiem sympatycznym miejscem. Jeszcze nie wiemy, że zostaniemy tu długo. [/justify]
[justify]Enrique, jeden z Hiszpanów pracujących przy nowej turbinie także mieszka w tym hotelu. Nie mamy jeszcze samochodu, więc zabieramy się z nim do cukrowni, ale tutaj czeka nas nieprzyjemna niespodzianka: nasze komputery wyjechały z Polski trzy dni przed nami i według zapewnień firmy DHL, wraz z nami powinny dotrzeć do Hiszpanii. Rzeczywiście dotarły, jednak wskutek błędnej odprawy celnej utknęły gdzieś w Vittorii - wkrótce się okaże, że na okres całego tygodnia! Istny horror! Żadne monity z Polski i z Hiszpanii nie odnoszą skutku. Nie ma rady - musimy czekać.[/justify]
[justify]Andrzej i Adam wypożyczają w niedalekim Valladolid - Seata Ibizę. Będzie nam służyła do końca naszego pobytu, a stosunkiem głosów dwa do jednego, najmłodszy Adam zostaje naszym kierowcą.[/justify]
[justify]Przez cały tydzień jeździmy do cukrowni, omawiamy "na sucho" sprawy zawodowe i czekamy na komputery. [/justify]
[justify]W sobotnie popołudnie w hotelu czeka nas niemiła niespodzianka: szalenie sympatyczna obsługa oznajmia, że wyjątkowo musimy opuścić hotel na jedną dobę.- Prosimy o zrozumienie, ale mamy wesele, a każdy z was zajmuje jeden pokój - tłumaczą się. Rozumiemy, chociaż przenosimy do pobliskiego "St. Roque" są dość uciążliwe. [/justify]
[justify]W nowym miejscu wpada nam w ręce informator o wielkiej, blisko dziesięciodniowej imprezie pod nazwą "Ferias y fiestas". Nasza prawie żadna znajomość języka hiszpańskiego wyłuskuje z obszernego informatora jedynie słowa koncert, korrida i wielka korrida. Adam i Andrzej koniecznie chcą zobaczyć korridę - ja nie. [/justify]
[justify]Zabieramy informator, a po powrocie do swojego hotelu pytam recepcjonistkę, czy we wspomnianym informatorze znajdują się pozycje oznaczające imprezę "byki na ulicach" taką, której telewizyjnym symbolem jest Pampeluna? Do rozmowy włącza się dziewczyna pilnująca porządku w naszych pokojach. Nie zna angielskiego więc obie panie rozmawiają po hiszpańsku. Są ładne! W końcu jedna z nich zakreśla długopisem pozycje encierro. [/justify]
[justify]Są trzy dzienne i dwa nocne encierro - to potrafię przetłumaczyć, ale encierro w słowniku oznacza zamknięcie, odosobnienie, ścisłe więzienie i w żadnym razie nie pasuje do byków na ulicach. Dopytuję więc dziewczyny następnym razem, a one wyjaśniają - czasem pismem rysunkowym, gdy nasz angielski inaczej nie pozwala - że jest to przepędzanie byków na korridę z farm, na których są hodowane. [/justify]
[justify]Ludzie mają naturalną skłonność do uogólnień, więc delegacja zagraniczna nakłada na wyjeżdżającego szczególne obowiązki. Przez pryzmat postępowania delegowanego oceniani są wszyscy jego rodacy. To właśnie on staje się dobrym lub złym ambasadorem swojego kraju. [/justify]
[justify]Staram się być dobrym ambasadorem i bardzo dbam o czystość i porządek w zajmowanym pokoju. - Monika powiedziała, że w twoim pokoju panuje wzorowy porządek - taką miłą wiadomością wita mnie dziewczyna z recepcji. Ma na imię Helena.[/justify]
[justify]- W twoim oczywiście też - dodaje szybko, widząc markotną minę Adama. Grande gracias Monika y buenos dias, piszę następnego poranka na kartce i rysuję niezgrabnego kwiatka. Wiem, że grande to może być macho, bo tak sympatyczni Hiszpanie nazywają potężnego Andrzeja, ale nie wiem, że gracias mogą być jedynie mucho. Późnym wieczorem zastaję kartkę napisaną po hiszpańsku: [/justify]
[justify]- Mam na imię Mayte i dziękuję za utrzymanie porządku w pokoju. Dobranoc - tak sympatycznie wychodzi z przekładu na język polski. [/justify]
[justify]Z dziewczynami prawie się nie widujemy. My wychodzimy przed ósmą, wracamy zwykle około północy. Mayte przychodzi na dziewiątą, a pracę kończy pewnie tuż po południu. W recepcji pracuje pięć osób, więc Heleny też nie widujemy często. Jeśli ma dyżur to buenos dias lub buenas noches są najczęściej całą naszą rozmową. Ale od tej pory, aż do naszego wyjazdu z Hiszpanii trwać będzie sympatyczna korespondencja pomiędzy hiszpańskimi dziewczynami i mną. Wydrukuję w tym czasie ponad dwadzieścia różnych obrazków i każdego poranka będę się starał w sympatyczny sposób je powitać. [/justify]
[justify]- W telewizji powiedzieli, że dzisiaj w Medina del Campo będzie ponad trzydzieści stopni! Dzień dobry - tak piszę na kartce z bałwankiem.
Adam, Andrzej i Jacek nic o tej korespondencji nie wiedzą, z dziewczynami też nie rozmawiamy na ten temat, ale wiem, że są zadowolone.[/justify]
[justify]W ostatnią niedzielę sierpnia koledzy śpią dłużej. Pięć godzin snu, które normalnie wystarczają mi w Polsce, w Hiszpanii skraca się jeszcze o godzinę. Czekamy z Andrzejem w hotelowym hallu na Adama, który może spać 24 godziny na dobę, a Mayte krząta się po korytarzu. W końcu podchodzi do nas i coś po hiszpańsku mówi. Często powtarzane słowo "toros" i rogi z palców na jej głowie sugerują, że chodzi o byki. Mayte pokazuje na zegarku godzinę ósmą. Jest dziewiąta, więc domyślamy się, że o dwudziestej będzie jakaś impreza z bykami. Siedzimy spokojnie, a dziewczyna jest zdziwiona. [/justify]
[justify]Pracę wyjątkowo kończymy tuż po osiemnastej, a za kwadrans dwudziesta jesteśmy przed rotundą na Plaza de Toros, jednak nic nie zapowiada encierro. Okazuje się, że ono było o ósmej z rana, tak jak mówiła Mayte, my natomiast trafiliśmy na koniec korridy. Grupa ludzi przed dużą czerwoną bramą oczekuje na swoich idoli, a my przypadkowo też. Nagle brama zostaje otwarta i wychodzi przez nią kilka cywilnych osób, za którymi powoli kroczy niskiego wzrostu człowiek ubrany w ozdobny kostium. Domyślamy się, że to ten od pierwszych pik wbijanych w kark byka - może właśnie pikador? Znowu kilka cywilnych postaci i wreszcie torreador niesiony na ramionach rozentuzjazmowanego tłumu. Jego kostium cały pokryty jest złotymi ozdobami, wisiorkami. Torreador jest szczupły, młody i przystojny. Z zachowania dziewczyn i kobiet widać, że się im podoba. Wszyscy biją brawo, a Adam robi zdjęcia, które wykorzystam do prezentacji-protestu przeciw okrucieństwu korridy. Wychodzą inni ludzie, często starzy i nie całkiem sprawni, ale młodzieży jest stosunkowo mało. Ceny biletów są wysokie, od stu do prawie dwustu złotych, czyżby one odstraszały młodych?[/justify]
[justify]Wchodzimy na arenę, na której kilkanaście minut temu padł ostatni byk. Fotografujemy ślady krwi na piasku, a Andrzejowi i Adamowi mija ochota na bezpośrednie oglądanie tego spektaklu.[/justify]
[justify]Kilka dni intensywnej pracy za nami. Zmęczeni wracamy z cukrowni o dość przyzwoitej porze, czyli pół godziny przed północą. [/justify]
[justify]- Dzisiaj jest nocne encierro (byki) musisz iść!. Baw się na encierro. Dobry wieczór - kartkę tej treści zastaję w swoim pokoju. [/justify]
[justify]Zaglądam do informatora: nocne encierro - 1:30. Mam wielką ochotę pójść i dzwonię do Adama. [/justify]
[justify]- Ja takiej kartki nie dostałem, nigdzie nie idę - odpowiada krótko. Do Jacka już nie telefonuję.[/justify]
[justify]Szybka kąpiel i tradycyjna, czyli szybka i zimna kolacja i dziesięć minut po północy wychodzę z hotelu. Na wszelki wypadek pytam recepcjonistę czy o trzeciej nad ranem nie będzie spał? Mówi, że nie będzie. [/justify]
[justify]Do okazałego rynku mam około piętnastu minut marszu. Jest pół godziny po północy ze środy na czwartek, a na rynku koncert. W przyległych uliczkach, w kawiarniach, restauracjach i pubach mnóstwo ludzi, wszędzie słychać muzykę i śpiew. Radosna zabawa trwa w najlepsze. [/justify]
[justify]Przeciskam się przez grupy bawiących się osób i zmierzam do Avenida de Portugal . Z informatora wiem, że właśnie na tej ulicy ma odbyć się gonitwa byków. [/justify]
[justify]Na Avenida de Portugal nie ma żadnego samochodu, a po obu jej stronach postawiono wysokie metalowe ogrodzenie. Boczne uliczki także zamknięto w podobny sposób. [/justify]
[justify]Idę do końca ulicy, którym jest Plaza de Torros - Plac Byków - z okazałą rotundą i areną, na której odbywają się korridy. Czerwona brama, którą wcześniej zdążyliśmy poznać, jest szeroko otwarta. Wchodzę na czysty piasek, już bez śladów krwi po poprzedniej walce. Na widowni na razie tylko kilkadziesiąt osób, a z głośników atakują decybelami najnowsze przeboje. [/justify]
[justify]Jest za kwadrans pierwsza - do encierro jeszcze czterdzieści pięć minut. Wydaje mi się, że wiem już o co w tym biznesie chodzi, ale postanawiam to sprawdzić i przemierzam w odwrotnym kierunku Avenida de Portugal. Po kilku minutach szybkiego marszu barierki nakazują skręt w prawo w Calle de Carreras, przechodzącą w Calle de Ciudad Real. Wymienione ulice tworzą Lierę "V", w której każde z ramion ma po pół kilometra długości. Dochodzę do końca jednego z ramion, tego przy Calle de Ciudad Real. Niewielki placyk jest zamknięty dużą stalową bramą. Domyślam się, że to właśnie tutaj wypuszczane są byki, a ludzie siedzący na koniach i uzbrojeni w ostre lance, pędzą je ulicami miasta do rotundy, na dzień lub dwa przed korridą. Każdy, kto ma dobrą kondycję i koniecznie chce podnieść poziom adrenaliny ucieka przed bykami, które traktują sprawę prestiżowo, o czym świadczy kilka tegorocznych śmiertelnych przypadków w całej Hiszpanii. [/justify]
[justify]Zastanawiam się, z którego miejsca najlepiej przyglądać się tej oryginalnej zabawie i dochodzę do przekonania, że najciekawiej będzie na trybunach w rotundzie, do której musi wpaść całe encierrowe towarzystwo: żądni ekstremalnych wrażeń Hiszpanie i goniące ich byki. [/justify]
[justify]Tuż po pierwszej, trasą byczej gonitwy rozpoczynam powrót do rotundy. Często jednak spoglądam na zegarek i na wszelki wypadek za siebie. Po kilkunastu minutach ponownie siadam na betonowych trybunach. Noc jest chłodna, więc w cenie są gazety stanowiące dobrą izolację od zimna betonowych ławek. Trybuny mogące pomieścić osiem może dziesięć tysięcy osób zajęte są w dwóch trzecich, ale za kwadrans będą pełne. W oddali widać błyski przechodzącej bokiem burzy, a w rotundzie głośna muzyka i nastrój pikniku. [/justify]
[justify]Nagle, w głosie prowadzącego spikera pojawiają się emocje. Nie wiem o czym mówi, ale po spontanicznej reakcji publiczności domyślam się, że rozpoczęło się właśnie uliczne kryterium. [/justify]
[justify]Oczy widzów coraz częściej kierują się w stronę bramy. Mija niespełna dziesięć minut, kiedy wśród stojących przy bramie pojawia się nagle niezwykłe poruszenie, a chwilę później na piasek areny wpadają w szalonym tempie młodzi ludzie w sportowym obuwiu i rozbiegają się na wszystkie strony. Tuż za nimi pędzą byki, a na końcu potężne woły. Zwierzęta przebiegają arenę i znikają na zapleczu rotundy. [/justify]
[justify]Koncert trwa w najlepsze i większa część publiczności aktywnie w nim uczestniczy. Jest druga w nocy, a na trybunach ludzie w wieku od pięciu do sześćdziesięciu lat, starszych nie widać. Na arenie pozostaje kilkadziesiąt osób w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat. W rękach trzymają koszule, foliowe lub płócienne płachty, a nawet parasolki. [/justify]
[justify]W jednej chwili spiker milknie i cichnie głośna muzyka. Rozlega się hejnał, a oczy wszystkich zwracają się na jedną z otwartych bram. Młodzi ludzie stojący przy niej zaczynają w pośpiechu szukać bardziej bezpiecznego miejsca. Na arenę wpada byk. [/justify]
[justify]Koncert rozpoczyna się na nowo, a na arenie trwa polowanie. Trzeba przyznać, że młodzi Hiszpanie są szalenie wysportowani i mają naprawdę mocne nerwy. Przedmiotami trzymanymi w rękach drażnią byka, który niekoniecznie daje się sprowokować. Jeśli rusza za kimś, to natychmiast jego uwagę odwraca ktoś inny. Byk zmienia więc obiekt ataku, a że pięćset kilogramów nie da się w miejscu zatrzymać, przypomina to czasem kreskówki Disneya. [/justify]
[justify]Byk jest z reguły zagubiony: dla niego arena jest obcym miejscem, pełnym wiwatujących tłumów, głośnej muzyki i kilkudziesięciu osób, którym może bezkarnie przywalić. Często zmienia więc obiekt swojego ataku, czasem stoi i nie bardzo wie co zrobić. Atmosferę na widowni rozgrzewa wtedy, kiedy nie zmienia gonionego obiektu. Sytuacja uciekającego robi się wówczas mało komfortowa, ale ludzie właśnie na to czekają. Są żądni krwi, jednak z reguły goniony człowiek zwinnie przeskakuje wysokie drewniane ogrodzenie okalające arenę. Czasem jednak zatrzymuje się nagle i w gwałtownym uniku wyrzuca biodra do przodu, a rogi byka dosłownie muskają jego plecy. Taką scenę widownia nagradza aplauzem. [/justify]
[justify]Zabawa z bykiem trwa zwykle kilkanaście minut. Wszystko zależy od temperamentu zwierzęcia, a kiedy skołowany do granic ostateczności nie bardzo wie co dalej robić, na arenę wypuszczane są dwa lub trzy woły. Każdy z nich waży pewnie z tonę, a na szyjach mają zawieszone duże drewniane dzwony. Woły przebiegają wokół areny i opuszczają ją wraz z bykiem. Znakomicie działa tutaj instynkt stadny, a może zjawisko owczego, czy w tym przypadku byczego pędu. [/justify]
[justify]Show jednak must go on, więc trwa. Spiker i muzyka znowu milkną, rozlega się hejnał i na arenę wpada następny byk. Rozpoczyna się kolejne polowanie. [/justify]
[justify]Nie lubię korridy, a oglądając encierro ciągle myślę o tym, że jutro te zwierzęta staną do nierównej walki, właściwie rzezi i zanim zginą, doświadczą ogromu cierpienia. Chylę jednak czoła przed Hiszpanami, którzy poprzez encierro dają głównym aktorom korridy "bycze pięć minut". [/justify]
[justify]- Jak było - pyta recepcjonista, gdy tuż przed trzecią docieram do hotelu. [/justify]
[justify]- Wspaniale - odpowiadam. [/justify]
[justify]- Buenas noches - mówi na pożegnanie. [/justify]
[justify]- Buenas noches. [/justify]
[justify]O trzeciej jestem w łóżku, a o siódmej budzę kolegów. Rozpoczyna się kolejny dzień naszej pracy. [/justify]
[justify]- Dzisiaj jest znowu nocne encierro, dobranoc - piszą mi dwa dni później hiszpańskie dziewczyny. Tym razem idziemy w komplecie, a Jacek i Adam robią zdjęcia. Spektakl powtarza się i nasze odczucia też.[/justify]
[justify]W Hiszpanii dzień pracy ma dwie przerwy. Jedna jest na śniadanie, zaczyna się o dziesiątej, trwa pół godziny, a my nigdy z niej nie korzystamy. O trzynastej mamy półtorej godziny na obiad. Stołujemy się w restauracji San Cristobal, która znajduje się pomiędzy cukrownią a Olmedo. [/justify]
[justify]Nie mam żadnych uprzedzeń kulinarnych, więcej - lubię w tej dziedzinie eksperymentować. Adam takie uprzedzenia ma i dlatego przed pierwszą wizytą w restauracji przeprowadza dokładny wywiad z pracownikami Alstomu, którzy są tutaj od kilku tygodni i na temat hiszpańskiej kuchni wiedzą dużo.
- En salade mixta możecie kupować w ciemno - zapewniają i podają jeszcze kilka innych kulinarnych pewniaków. [/justify]
[justify]San Cristobal jest rodzinnym biznesem prowadzonym przez małżeństwo w średnim wieku. Mają czwórkę dzieci: trzy córki i ośmioletniego syna. Jedna z dziewczyn zawsze pełni funkcję kelnerki, pozostałe pomagają przyrządzać zamówione potrawy. [/justify]
[justify]Przy pierwszej wizycie kelnerka wypisuje menu na opakowaniu po papierosach Camel. Zamawiamy z dołu listy jedną z rozpoznanych potraw i coś do picia. Zamawianie nie jest łatwe, bo dziewczyna nie zna angielskiego. Rozmówki hiszpańskie pomagają tylko w niewielkim stopniu, a my nie jesteśmy rozrzutni. Uważamy, że zamówione danie i picie w zupełności nam wystarczą. Hiszpanka mówi nam coś jeszcze, a my usiłujemy ją zrozumieć, ale nic z tego nie wychodzi. Domyślamy się, że chce nam wcisnąć dodatkowe danie, dlatego grzecznie i stanowczo dziękujemy. Zdziwiona dziewczyna odchodzi. [/justify]
[justify]W sali jest mnóstwo much, ale jedzenie smaczne. Płacimy po tysiąc dwieście pesetów, a w cukrowni mówimy pracownikom Alstomu o dziwnym zachowaniu kelnerki.
- To wy zachowaliście się dziwnie - śmieją się. - Zestaw obiadowy składa się z pierwszego, drugiego dania, deseru i czegoś do picia. Niezależnie od tego ile zamówicie, zawsze kosztuje tyle samo. [/justify]
[justify]Następna wizyta w restauracji i udana próba porozumienia się z kelnerką, co do miejsca postawienia kreski oddzielającej pierwsze i drugie dania na camelowym menu. Uznajemy to zgodnie za niemałe osiągnięcie. En salade mixta to pierwsze danie, które ma największe wzięcie. Składają się na nie: sałata lodowa, cebula, pomidor, jeszcze jakieś warzywo i tuńczyk w oleju. Z chrupiącą bagietką smakuje wybornie.
Nad kreską znalazła się także fasolka po bretońsku, zielona fasolka oraz zupa smakująca tak, jak rosół z kaszą manną na smalcu. Z dolnej części menu preferujemy pstrąga z frytkami i pieczony schab - też z frytkami. Koledzy piją piwo lub wino, a ja sok pomarańczowy. Po kilku dniach w kwestii picia padać będzie już tylko pytanie: piwo czy wino, bo sok dziewczyny przynosić będą zawsze. [/justify]
[justify]Przecieram kulinarne szlaki często zamawiając to, czego jeszcze nie jedliśmy. Zwykle odkrywam coś, co staje się naszym regularnie zamawianym daniem. Nie udaje mi się przekonać kolegów jedynie do calamares a la romana, czyli panierowanych pierścieni macki kalmara – naprawdę smacznych. [/justify]
[justify]- Dos trucha con potatoes - zamawia Adam dla siebie i Jacka, a ja pokazuję coś czego jeszcze nie próbowaliśmy. Adam nie ma tym razem rozmówek, więc zamawiam zupełnie w ciemno. Dziewczyna patrzy na mnie dość dziwnie i odchodzi wzruszając ramionami. Tym razem mam pecha: koledzy dostają pysznego pstrąga, a przede mną ląduje talerz z kawałkami tłuszczu w bliżej nieokreślonym sosie. Fatalnie pachnie i jeszcze gorzej smakuje. Tylko dzięki potrójnej porcji bagietki udaje mi się dobrnąć do końca. [/justify]
[justify]- Flaki - czyta następnego dnia Adam, a ja wiem, że Hiszpanie tę nazwę traktują dosłownie. Flaki to flaki i tyle![/justify]
[justify]Trzy siostry są zupełnie różne, chociaż wszystkie mają typową hiszpańskie urodę. Dwie z nich są pulchniutkie, ale trzecia jest więcej niż filigranowa.
- To dziecko ma najwyżej dwanaście lat - mówię patrząc na jej delikatne rysy.
Koledzy lustrują całą sylwetkę i stanowczo twierdzą, że musi być pełnoletnia. Chyba mają rację. [/justify]
[justify]Któregoś dnia ta sama dziewczyna przyjmując zamówienie przypadkowo chowa do swojego zeszytu nasze camelowe menu i odchodzi.[/justify]
[justify]Kiedy przynosi zamówione posiłki, podejmujemy próbę odzyskania jadłospisu, mamy jednak ogromne problemy z porozumieniem się. Zawodzi język angielski, hiszpański, polski, migowy, rysunkowy i jeszcze kilka innych. Dziewczyna odchodzi smutna, może nawet zła, że z niej żartujemy, a w dalszych kontaktach jest bardzo oficjalna. Widzimy to i jest nam przykro, ale nie mamy pomysłu, jak z tego wybrnąć. Płacimy, ale w sąsiedniej sali zamawiamy jeszcze kawę z mlekiem. Nasza smutna Hiszpanka stojąc za ladą przegląda swój zeszyt i nagle na jej buzi pojawia się uśmiech. Podchodzi do nas przynosząc menu. Wszystko wraca do normy, a my prosimy ją o zrobienie pamiątkowego zdjęcia przed jej restauracją. Później fotografujemy się razem z nią. Tuż przed odjazdem poproszę o adres, a z Polski wyślę dwie fotografie. [/justify]
[justify]Pracujemy intensywnie i długo. Na miejscu okazuje się, że niektóre problemy techniczne wyglądają inaczej niż przedstawiono je w założeniach. Musimy zmieniać to, co przygotowaliśmy w Polsce. Pracujemy bez przerwy przez siedem dni w tygodniu. Będziemy pracować bez przerwy przez sześć tygodni. [/justify]
[justify]Początek września, a Medinie del Campo "Fiestas y ferias" w pełnym rozkwicie. Mariusz z Gdańska ma więcej wolnego czasu i opowiada nam o swoich przeżyciach, gdy zupełnie przypadkowo znalazł się w korowodzie bawiących się Hiszpanów i Hiszpanek.[/justify]
[justify]Pokazy cyrkowe, ekwilibrystyka, marsze na szczudłach i zabawa, zabawa, zabawa - był zachwycony. [/justify]
[justify]Wracamy z pracy po dwudziestej trzeciej, podziwiając po drodze łunę świateł nad odległym o czterdzieści kilometrów półmilionowym Valladolid. Wjeżdżamy na przedmieścia Mediny del Campo, a do centrum musimy przejechać przez drogowy tunel pod szerokim torowiskiem pobliskiego dworca kolejowego. Już z daleka widzimy policyjnego koguta i jesteśmy przekonani, że w tunelu zdarzył się jakiś wypadek. Odpowiednio wcześnie zwalniamy i dostrzegamy za policyjnym radiowozem tłum ludzi.[/justify]
[justify]- To nie wypadek - Andrzej jest poważny - to uliczna rozróba. Nie mamy jednak odwrotu i wjeżdżamy do tunelu w sam środek rozentuzjazmowanej młodzieży idącej całą szerokością ulicy i wąskimi poboczami. [/justify]
[justify]- Mamy przerąbane - mówi Adam, a przed naszymi oczami przebiegają telewizyjne sceny z tryumfalnych pochodów szalikowców. Jednak hiszpańska młodzież zachowuje się przyjaźnie, a nawet bardzo przyjaźnie. Pozdrawiają nas, a kilku z nich klęka przed maską samochodu. Adam zatrzymuje auto. My stoimy, a oni klęczą. Ich przechodzący koledzy i koleżanki dają nam jakieś znaki, jednak zupełnie nie wiemy, o co chodzi. W końcu któryś z Hiszpanów otwiera drzwi Ibizy, a nam robi się zupełnie nieswojo. Jesteśmy w środku kilkutysięcznego tłumu i nie wiemy, o co chodzi. Oni coś mówią, a my nic z tego nie rozumiemy! Jednak ten, który otworzył drzwi samochodu już wie, że nie jesteśmy Hiszpanami i mamy prawo nie wiedzieć. Sam naciska klakson i do ogólnego hałasu i śpiewów dołącza się trąbienie naszego Seata, a ci co klęczeli natychmiast wstają. Już wiemy, że chodziło o to, aby było jak najgłośniej - fantastyczne przeżycie. Adam i Andrzej są częstowani pitą pepsi i coca colą, ale grzecznie dziękują. Kolejnych padających na kolana dźwiękiem klaksonu podnosimy sami. [/justify]
[justify]Korowód przesuwa się przez pięć, może więcej minut, a my podziwiamy piękne, rozbawione i odpowiednio do ciepłego wieczoru rozebrane Hiszpanki. Koniec pochodu, a nam nie tylko, nic się nie stało, ale jeszcze doświadczyliśmy tak wspaniałych przeżyć, że ciągle jesteśmy pod ich wrażeniem. Wspaniała Kastylia, wspaniali ludzie. [/justify]
[justify] Rozmawiam z Enrique - głównym informatykiem cukrowni "OLMEDO" należącej do koncernu ACOR. [/justify]
[justify]- Nie, nie wszyscy Hiszpanie są tacy jak tu w Kastylii - odpowiada na moje pytanie.
- Ci ze śródziemnomorskiego wybrzeża i miejsc masowo odwiedzanych przez turystów są inni. To pieniądze zmieniły ich mentalność. Jak zawsze i wszędzie - dodaje.[/justify]
[justify]Na początku września Alstom ma drobne problemy techniczne z generatorem, a Hiszpańscy elektrycy wieszają na nim napis Made in Taiwan.
- Zobacz co wymyślili - Janek z Alstomu jest zgaszony. - Ciągle mi przygadują .
Szybko drukuję kartkę z kolorową hiszpańska flagą i napisem Viva bella Espana (Niech żyje piękna Hiszpania). Przyklejamy ją w nocy, kiedy kończymy pracę. Będzie wisiała obok Made in Taiwan przez następne dwa tygodnie, ale Jankowi nikt już nie będzie dokuczał.[/justify]
[justify]W połowie września prace montażowe przy nowej turbinie dobiegają końca. Już tylko od nas zależy, czy zostanie ona włączona do pracy w nowej kampanii cukrowniczej, która rozpoczyna się za półtora tygodnia. Nasza automatyka ma bezbłędnie przeprowadzić turbinę przez wszystkie sytuacje jakie przytrafią się podczas jej pracy. Z zewnątrz tej automatyki zupełnie nie widać, więc Hiszpanie dziwią się, dlaczego już gotowej turbiny nie pozwalamy uruchomić? [/justify]
[justify]W dużej hali maszyn są dwie stare turbiny i dwa generatory. Pracują od początku istnienia cukrowni, czyli od połowy lat siedemdziesiątych. - ZAMECH, DOLMEL - czytamy na ich tabliczkach znamionowych. Dzisiaj to już inne zakłady, inni właściciele i trochę szkoda, ale pewnie nie mogło być inaczej. [/justify]
[justify]Dzień w dzień pracujemy do bardzo późnej nocy i coraz dłużej. - Good morning - wita nas kiedyś Helena, gdy o trzeciej nad ranem zjawiamy się w hotelu. [/justify]
[justify]Już z dokładnością do dwóch dni jesteśmy w stanie określić termin naszego wyjazdu: jeszcze tylko półtora tygodnia. [/justify]
[justify]Żagle, szanty, i moje hobby - prezentacje komputerowe. Postanawiam, że swoim hiszpańskim dziewczynom przygotuję płytę kompaktową z prezentacją, w której dźwiękowym tłem będą właśnie "Hiszpańskie dziewczyny" Jurka Porębskiego. Wszystko idealnie pasuje: naszą pracę można porównać do pracy ludzi morza: oni na swoich statkach, okrętach czy dawniej żaglowcach przebywali wiele tygodni, często miesięcy z dala od swoich najbliższych i my też. Im towarzyszyło morze, nam klimat elektrowni, elektrociepłowni, czy tak jak tutaj - cukrowni. I my i oni cieszymy się, gdy zbliża się dzień powrotu. Oni śpiewali o hiszpańskich dziewczynach więc i my możemy. Tylko jak zdobyć zdjęcia? [/justify]
[justify]- Już za tydzień wyjeżdżamy. Hiszpania bardzo się nam podoba, ludzie są bardzo gościnni i mili. Cieszę się, że mogłem Was poznać i chciałbym zostawić Wam coś na pamiątkę. To będzie coś dla ducha, nie dla ciała. Swój pomysł mogę zrealizować jedynie w Polsce, ale potrzebne są mi Wasze fotografie. Czy mogę je wypożyczyć? Wyślę je listem poleconym najdalej dwa lub trzy dni po powrocie do Polski - tak napisałem, a wieczorem w hotelowym pokoju czekały na mnie zdjęcia Heleny i Mayte. Cudownie i wspaniale! [/justify]
[justify]- Czy jesteś fotografem - pyta następnego dnia Helena. [/justify]
[justify]- Nie jestem - odpowiadam, ale nie mówię, co ze zdjęciami zamierzam zrobić. [/justify]
[justify]Już wiemy, że opuszczamy Hiszpanię w poniedziałek, pierwszego października.[/justify]
[justify]W ostatni czwartek września wracamy nieco wcześniej. W hotelowym pokoju czeka na mnie duży, owinięty kolorowym papierem pakunek, a na nim złożona kartka. - Myślimy, że ci się spodoba - czytam na pierwszej stronie. Rozkładam kartkę.
- Jeśli woda w rzekach jest słodka, to skąd morze bierze swoją sól? Jeśli ... - pytań jest chyba sześć, a ręką Heleny podpisał się pod nimi Pablo Neruda. Delikatnie odwijam pakunek i w środku znajduję dużego, czarnego byka. [/justify]
[justify]Wiersz skłania do refleksji, a swoim prezentem dziewczyny sprawiają mi ogromną niespodziankę. Jednak za sprawą Pabla Nerudy, wysoko stawiają poprzeczkę. Nie mam wielkich szans ale podejmuję wyzwanie: [/justify]
[justify]Jest dzień, ale i noc. [/justify]
[justify]Jest miłość, ale i nienawiść. [/justify]
[justify]Jest powitanie, ale i pożegnanie. [/justify]
[justify]Por que? Dlaczego?[/justify]
[justify]Te pytania w hiszpańsko-angielskiej wersji nawet mi się rymują. W komputerowych archiwach znajduję kilka żeglarskich zdjęć: wyjątkowo pełną pełnię księżyca nad Jeziorem Powidzkim, sierpniowy wschód słońca, swoją żaglówkę pod pełnymi żaglami. [/justify]
[justify]Dlaczego księżyc świeci każdej nocy? [/justify]
[justify]Dlaczego słońce wstaje każdego dnia?[/justify]
[justify]Dlaczego żagle rzucają cienie na jeziora? [/justify]
[justify]Dlaczego i jeszcze wiele razy, dlaczego? [/justify]
[justify]I znowu wychodzi hiszpańsko-angielska rymowanka. Adios Mayte, adios Helena, adios mucho bella Espana. Wstawiam swoje imię, a drukarka atramentowa pięknie to wszystko drukuje w dwóch egzemplarzach: dla Mayte i Heleny. Oba zostaną w moim pokoju. [/justify]
[justify]Na dole sympatyczny recepcjonista wręcza mi kartkę od Heleny: [/justify]
[justify]- Dzień dobry Edward, miło mi było ciebie poznać. Życzę bezpiecznej podróży do Polski - czytam. Serdecznie żegnam się z recepcjonistą. Wymieniamy ciepłe słowa o naszych nacjach, które na prawdę nie są kurtuazją. Coś sympatycznego się właśnie skończyło i trochę tego żal.[/justify]
[justify]Turbina pracuje, a nasz UNIMAT nie pozwala jej na żadne wyskoki. Jest dobrze i w niemal przyjacielskiej atmosferze żegnamy się z hiszpańskimi towarzyszami pracy i pracownikami cukrowni. O dziesiątej wyjeżdżamy z hotelu. Nasz samolot odlatuje za pięć godzin. Jest upalny dzień, chociaż to październik. Pracuję intensywnie przez cały miesiąc i w końcu listem poleconym wysyłam dwa CD do Medina del Campo. Każdy z nich zawiera po sześć komputerowych prezentacji z dźwiękiem i obrazem. Mówią o encierro, wyrażają protest przeciwko korridzie, pokazują te miejsca Mediny del Campo, które zdążyliśmy zobaczyć. Są też dwie prezentacje wyrażające moje osobiste podziękowania dla Heleny i Mayte za zaufanie jakim mnie obdarzyły wypożyczając swoje, czasem bardzo osobiste zdjęcia. No i wreszcie "Hiszpańskie dziewczyny". Tłumaczę tekst tej piosenki na język angielski bo cóż dla Heleny i Mayte warta może być ta prezentacja bez znajomości tekstu?[/justify]
[justify]I smak waszych ust - hiszpańskie dziewczyny[/justify]
[justify]W noc ciemną i złą nam będzie się śnił[/justify]
[justify]Leniwie popłyną znów rejsu godziny[/justify]
[justify]Wspomnienie ust waszych przysporzy nam sił[/justify]
[justify]To refren tej szanty. W tle zdjęcia Heleny i Mayte. Gdy jest mowa o ciężkiej marynarskiej pracy pokazuję zdjęcia Adama, Jacka, Andrzeja i swoje. Całość chyba udana, ale z niepewnością czekam na reakcję adresatek.[/justify]
[justify]Po trzech tygodniach tłumaczę mail od Heleny:[/justify]
[justify]- Największe podziękowania za CD - naprawdę jest fantastyczny. Jutro zobaczy go Mayte i jestem pewna, że także będzie oczarowana.[/justify]
[justify]Kilka dni temu do Instytutu przyszedł fax. Hiszpanie proszą o przedstawienie oferty na automatyzację dwóch starych turbin. Proszą o dokładnie taką samą automatykę, w jaką wyposażyliśmy ich nową turbinę. Są zadowoleni, a my mamy satysfakcję z dobrze wykonanej pracy.[/justify]
[justify]Segovia, Salamanca, Tordesillas, te powszechnie znane miejsca absolutnie warte zobaczenia leżą w odległości najwyżej godziny jazdy samochodem od Medina del Campo. Może będziemy mogli je poznać? Może znowu spotkamy Helenę i Mayte?[/justify]
[justify] Grudzień 2001[/justify]
Post scriptum.
Nasza oferta nie została przyjęta i do Hiszpanii nie pojechaliśmy. Mój kontakt z Mayte urwał się, ale z Heleną trwa do tej pory. Helena wyszła za mąż i ma dwoje dzieci. Co roku składamy sobie mailowo świąteczno-noworoczne życzenia, a ja wysyłam jej gratulacyjnego SMS-a równo z ostatnim gwizdkiem sędziego po piłkarskim meczu, w którym Hiszpania odniosła jakiś znaczący międzynarodowy sukces. Może w tym roku też tak będzie?
Czerwiec 2012
PSA 2002-2007: 2,38-11,53; (f/t=0,60); Bps-OK; PSA 2008-2011: 3,10-8,74 (f/t=0,23); Bps 9/2011: Gl. 3+3; Scyntygrafia OK. 12/2011 LRP. Poj. ok. 100 cm3. Hist-pat: POMIMO SERYJNEGO BADANIA LICZNYCH WYCINKÓW NIE UDAŁO SIĘ WYKRYĆ OGNISKA PIERWOTNEGO W GK! PSA: do 10/2018<0,006; 2019: 0,010; 0,042; 0,019; 0,016; 0,027; 0,015; 0,022
2013-2015-wzrost guza wątroby i markera AFP. 5/2015-otwarta operacja i termoablacja guza. Hist.pat.-rak wątrobowokomórkowy. Wznowa. 3 x chemia TACE. 4.09.2016 - przeszczepienie wątroby.