Post mój i wynikające z niego obawy są dość nietypowe, ale strach jaki mi towarzyszy jest jak najbardziej realny i typowy dla nowotworu.
Jestem po zasadniczym leczeniu raka prostaty [Gleason] 3 + 4.
Mieszkam na Wyspach Brytyjskich i tam też mnie leczono. Diagnozę dostałem w styczniu 2022 roku.
Ponieważ posiadałem dobre ubezpieczenie, trafiłem do profesora urologii i doktora onkologii.
W momencie diagnozy miałem 57 lat i byłem okazem zdrowia.
Poczytałem o leczeniu w rodzimym języku polskim i psychicznie przygotowałem się do usunięcia prostaty. Ale moi lekarze słyszeć o tym nie chcieli. Odwiedli mnie od tego pomysłu, zapewniając, że wrócę do zdrowia, zachowując prostatę.
Na początek wykonali zabieg TURP czyli pomniejszyli prostatę wraz z guzem.
W szpitalu byłem 24 godziny.
Później przez miesiąc dojeżdżałem na radioterapię.
Dowozili mnie taksówkami, więc komfort miałem maksymalny.
Na zakończenie znowu trafiłem do szpitala na 24 godziny, wykonano miejscową brachyterapię.
Od postawienia diagnozy przez dwa lata brałem zastrzyki hormonalne.
One to są najbardziej uciążliwe w całym tym leczeniu, bo przytyłem i szybko się męczę.
Moje PSA badane teraz co pół roku wynosi 0,00 i coś tam...
Nie mam żadnych dolegliwości, poza efektami ubocznymi zastrzyków. Popęd seksualny zerowy, ale nie jest to już mi do niczego potrzebne.
I tutaj rodzi się niepokój. Kiedyś miałem grypę i ona była dla mnie bardziej uciążliwa, niż leczenie śmiertelnej, bardzo poważnej choroby nowotworowej.
Jakoś to wszystko jest zbyt piękne, zbyt proste jak na mój gust, aby to mogło się naprawdę udać. Cieszę się, że czuję się świetnie i nie umieram, ale z drugiej strony coraz bardziej jestem gotowy na powrót nowotworu i tak naprawdę nie wiem, dlaczego pozostawiono mi prostatę....
Czy ktoś może cokolwiek powiedzieć o takim brytyjskim modelu leczenia?