Czy w życiu warto być uczciwym?Z kraju; 2013-07-29 [Gazeta Wyborcza]Prof. Maria Hortis-Dzierzbicka: Bulwersowało mnie, że takie ciężkie operacje przeprowadza się w trzypokojowym mieszkaniu, gdzie nie ma sali pooperacyjnej. Na noc dzieci zostawały tylko pod opieką pielęgniarki. Profesor operowała we wtorki i czwartki od godz. 15.00 do późnej nocy...
Lekarze zatrudnieni w Instytucie Matki i Dziecka nie przychodzili do pracy, a dzieci miesiącami czekały na operacje. Pani profesor łatwiejsze przypadki chętnie operowała w swoim prywatnym gabinecie. Za 6 tys. złotych. Z prof. Marią Hortis-Dzierzbicką, laryngologiem i foniatrą, zwolnioną z pracy w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie, rozmawia Iza Michalewicz.
Pani profesor, czy warto być uczciwym?- A broń Boże
Dlaczego?- Chociażby dlatego, że nie warto mówić prawdy, jak dostrzeże się nieprawidłowości w swoim miejscu pracy, które jest instytucją państwową. Właśnie zostałam zwolniona za publiczną krytykę Instytutu Matki i Dziecka, w którym pracowałam od 1996 r. Teraz mam trzymiesięczne wymówienie. Wydano mi też zakaz świadczenia pracy, wysyłając mnie jednocześnie na przymusowy urlop.
I poszła pani?- Nie miałam wyboru. Kiedy przyszłam do pracy, zastałam zamknięty gabinet.
Co pani przeskrobała?- Po interwencyjnej kontroli w poradni ortodontycznej zaczęłam mówić głośno o tym, że w naszej poradni dzieci z rozszczepami podniebienia są przyjmowane przez lekarzy bez specjalizacji i że jest to niezgodne nie tylko z prawem, ale i z etyką lekarską. Takie postępowanie zagrażało zdrowiu małych pacjentów.
Komu pani o tym mówiła?- Wszystkim: dyrektorowi Instytutu, urzędnikom Ministerstwa Zdrowia. Każdemu, kto ma wpływ na pracę Instytutu.
Od czego się zaczęło?- Dowiedziałam się, że moja szefowa, kierownik kliniki prof. Zofia Dudkiewicz spowodowała zatrudnienie na stanowisko szefa poradni ortodontycznej dr Doroty Cudziło, która już kiedyś pracowała w Instytucie, a potem założyła prywatny gabinet ortodontyczny na Kabatach. Zadzwoniłam do niej do domu. Był lipiec 2007 r.: "Dorota, bardzo się cieszę, że będziesz z nami pracowała". A ona na to: "No coś ty! Nie na to się umawiałam. Ja daję tylko nazwisko. Żadnych usług świadczyć nie zamierzam". Zamurowało mnie.
Na drugi dzień po tamtej rozmowie poszłam do ówczesnego dyrektora Instytutu Sławomira Janusa i mówię do niego: "Panie dyrektorze, jak to jest, że dr Cudziło została szefem poradni ortodontycznej, skoro wczoraj usłyszałam od niej, że nie będzie pracowała?".
A dyrektor?- Poczerwieniał i odparł: "Faktycznie, ale prof. Dudkiewicz powiedziała, że jeżeli mamy zachować kontrakt ortodontyczny z NFZ, to nie ma innego wyjścia".
Muszą być spełnione jakieś warunki?- Przede wszystkim trzeba było mieć minimum dwóch specjalistów ortodontów, żeby Instytut mógł od NFZ dostawać pieniądze na działalność poradni ortodontycznej. A w pewnym momencie jedynym specjalistą był dr Jerzy Przylipiak, chirurg szczękowo-twarzowy i ortodonta, bardzo dobry zresztą, który pracował na pół etatu.
Dla NFZ przez co najmniej dwa lata na drzwiach widniało również nazwisko dr Cudziło. Przychodziła do pracy?- Na początku w ogóle, więc nieoficjalnym kierownikiem poradni była dr Barbara Obłoj, stomatolog bez specjalizacji. I nie każdemu lekarzowi to odpowiadało, więc zaczęli odchodzić. Na ich miejsce dr Obłoj pozatrudniała lekarzy bez specjalizacji.
Ją też wzięła pani pod lupę?- Któregoś razu poleciałam do niej i pytam: "Baśka, co tu się dzieje?".
Powiedziała mi: "Dyrektor Danielewicz (dyrektor departamentu nauki i szkolnictwa wyższego w Ministerstwie Zdrowia) obiecał, że jedna trzecia miejsc dla specjalistów będzie przyznana osobom już zatrudnionym, bez specjalizacji. Ja będę pracowała za dr Cudziło i za siebie".
Coś pani wskórała? Zatrudniono specjalistów?- Nie. Szefowa kliniki prof. Dudkiewicz kazała mi się odczepić od ortodontów. Pozwalała, by przychodzili raz w tygodniu, byleby ktoś w ogóle był w Instytucie.
Co było dalej?- Po jakimś czasie zamknięto pododdział pediatryczny w Klinice Chirurgii Plastycznej Szpitala Czerniakowskiego, gdzie także operowano rozszczepy. I pacjentów w Instytucie zaczęło przybywać. Przestawaliśmy być wydolni. Wtedy prof. Dudkiewicz zaczęła sprawdzać, ile pierwotnych operacji rozszczepów, które były specjalnością IMiD, dałoby się zrobić w jej prywatnej klinice na Koziej. Z punktu widzenia lekarza lepiej jest robić pierwotną (czyli pierwszą) operację, a nie poprawiać błędy innych. Były to więc łatwiejsze przypadki. Kiedy zaczęła coraz więcej operacji dzieci przekładać na tak zwaną prywatę, przestało mi się to podobać.
Dlaczego? Każdy lekarz ma prawo przyjmować prywatnie.- Przede wszystkim dlatego, że rozszczepy to nie jest katar, tylko trudna operacja.
A jak było na Koziej?- Bulwersowało mnie, że takie ciężkie operacje przeprowadza się w trzypokojowym mieszkaniu, gdzie nie ma sali pooperacyjnej. Na noc dzieci zostawały tylko pod opieką pielęgniarki. Najczęściej były tam wykonywane operacje pierwszorazowe: zamknięcia rozszczepów wargi i/lub podniebienia u niemowląt średnio w wieku siedmiu miesięcy, ale "poprawki" po operacjach wykonywanych w innych ośrodkach również.
Kto pracował przy tych operacjach?- Niemal cały zespół z IMiD: anestezjolog, pielęgniarki, lekarze...
Profesor operowała rozszczepy dwa razy w tygodniu: we wtorki i w czwartki od godz. 15 (po całym dniu pracy w Instytucie) do późnej nocy.
Co się wtedy działo w Instytucie?- Zaczął się cyrk z przekładaniem operacji. Mianowicie przez całe lata na zabiegi twarzoczaszkowe zapisywano troje-czworo dzieci dziennie, ale w jakimś momencie zaczęto zapisywać ośmioro-dziesięcioro. I później selekcjonować. Listę dzieci do operacji układają asystenci, a ostatecznie prof. Dudkiewicz wsadzała tam pacjentów, których chciała sama zoperować w Instytucie.
Jakich?- Przeważnie inne przypadki z zakresu chirurgii dziecięcej. I wtórne korekty wargi czy nosa w rozszczepach. A nie pacjentów pierwszorazowych z rozszczepami. Bo - jak do mnie powiedziała - rozszczepy to ja robię na Koziej. ("Gazeta Wyborcza")
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Afera w Instytucie Matki i Dziecka - cd. Dlaczego uwierzyliśmy zwolnionej lekarce?Instytut Matki i Dziecka w osobie dyrektora Tomasza Maciejewskiego po publikacji w "Dużym Formacie" rozmowy ze zwolnioną z pracy lekarką, zamieścił na swoich stronach sprostowanie: "Wywiad () jest całkowicie nieobiektywny i zawiera nieprawdziwe informacje. Instytut nie miał możliwości przedstawienia swojego stanowiska. Prezentowanie racji obu stron jest jednym z podstawowych standardów dobrej praktyki dziennikarskiej". - Pisząc ten materiał, miałam dostęp do dokumentów przedstawiających stanowisko Instytutu, wraz z uzasadnieniem, z jakich powodów prof. Maria Hortis-Dzierzbicka przestaje być pracownikiem tej placówki. Rozmawiałam również z innymi lekarzami bezpośrednio przyglądającymi się sytuacji w IMiD - publikujemy odpowiedź Izy Michalewicz, autorki tekstu.
Profesor od lat informowała Ministerstwo Zdrowia i prokuraturę, że Instytut, mimo że jest placówką badawczą, łamie wiele zasad, począwszy od fikcyjnego zatrudniania kierownika poradni ortodontycznej (by utrzymać intratny kontrakt z NFZ), po niedostateczną liczbę zatrudnionych specjalistów. Grzechów zresztą było więcej. Wszystkie napiętnowane przez NIK i krajowego konsultanta do spraw ortodoncji - prof. Grażynę Śmiech-Słomkowską, zaalarmowaną listem jednej z matek dziecka z rozszczepem.
"Po odejściu z placówki lekarza prowadzącego mojego syna oraz przejęciu leczenia przez inną osobę aparat ortodontyczny został zacementowany niestarannie, co doprowadziło do wypadnięcia po trzech tygodniach. Zacementowany powtórnie złamał się w ustach mojego syna podczas snu, pozostawiając na zębach pierścienie. Było to niebezpieczne i przeraziło mnie".
Matka donosiła też, że dzieci przyjmowane są w placówce hurtowo - na pięciu fotelach jednocześnie. List ten stał się przyczyną kontroli w Instytucie.
Rozmawiałam również z prof. Grażyną Śmiech-Słomkowską. Oto, co mi powiedziała:
- Pamiętam, był piątek. Przyszłam na kontrolę z konsultantem wojewódzkim. Niezapowiedzianą oczywiście. A w poradni był tylko jeden lekarz specjalista. I pusto. W ogóle nie było personelu. O godzinie 11 rano zakończono przyjmowanie pacjentów.
Nieobecność kierownika poradni tłumaczono szkoleniem. Profesor, ponieważ nie mogła obserwować pracy lekarzy, poprosiła o trzy losowo wybrane karty pacjentów przyjętych w dniu kontroli.
"W dokumentacji stwierdziłam znaczące uchybienia, polegające na braku badania klinicznego, interpretacji wykonywanych badań diagnostycznych (), rozpoznania zaburzenia w zgryzie, planu leczenia, opisu planowanych aparatów, oraz czytelnej informacji dotyczącej przebiegu leczenia ortodontycznego" - pisała później. Przy okazji profesor Śmiech- Słomkowska dowiedziała się, że na zasadach komercyjnych leczy się ortodontycznie w IMiD dzieci z zespołem Downa, którym w rzeczywistości przysługuje leczenie finansowane z budżetu państwa.
Instytut został wówczas pozbawiony akredytacji do kształcenia specjalistów.
Tym jedynym specjalistą na dyżurze był wtedy dr Jerzy Przylipiak, chirurg. Opowiada:
- Poza mną faktycznie nikogo wtedy nie było w pracy. Prof. Śmiech-Słomkowska miała też inne zastrzeżenia, np. uznała, że w poradni nie ma wystarczającej liczby specjalistów.
Kontrola krajowego konsultanta do spraw ortodoncji wykazała, że dzieci z rozszczepami przyjmowali stomatolodzy bez specjalizacji. Skutkowało to błędami w leczeniu, aż w końcu jedna z matek postanowiła poskarżyć się w liście.
Prof. Śmiech-Słomkowska: - Dawno już pisałam w raportach, że personel powinien się zmienić, bo było za mało specjalistów. Ale nikt z ministerstwa nie zareagował.
Potem prokurator będzie wzywał na przesłuchania doktora Przylipiaka z pytaniem: Jak wyglądała jego praca? Gdzie się rozbierał? O której godzinie? Z czasem pytania staną się bardziej ogólne, na przykład o system pracy w IMiD czy procedury lecznicze.
"Ja tylko daję nazwisko"
Ówczesny dyrektor Instytutu Sławomir Janus nie miał też nic przeciwko zatrudnieniu na stanowisku kierownika poradni lekarki, która nie pojawiała się w pracy miesiącami, choć pobierała za to wysokie wynagrodzenie. - Ja daję tylko nazwisko, żadnej pracy świadczyć nie zamierzam - usłyszała od niej prof. Hortis-Dzierzbicka, będąc wtedy zastępcą kierownika kliniki i koordynatorem do spraw interdyscyplinarnego leczenia wad twarzoczaszki u dzieci.
Latami też trwał drenaż lekarzy z Instytutu do prywatnej kliniki. Prof. Zofia Dudkiewicz, wybitny chirurg i szefowa kliniki leczenia wad twarzoczaszki w IMiD, prowadziła również praktykę prywatną. Wiele operacji dzieci przekładała poza Instytut, zatrudniając do tego po godzinach lekarzy ze swojego oddziału. Klinika, wówczas mieszcząca się przy ulicy Koziej w Warszawie, była w rzeczywistości trzypokojowym mieszkaniem bez sali pooperacyjnej. Prof. Hortis-Dzierzbicka alarmowała o tym urzędników Ministerstwa Zdrowia, uważając, że ciężkie zabiegi na maleńkich dzieciach powinny odbywać się w warunkach wielospecjalistycznego ośrodka.
Po publikacji w "Dużym Formacie" napisała do mnie prof. Danuta Pluta- Wojciechowska - logopeda z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, od lat współpracująca z Instytutem Matki i Dziecka:
"Pracując z dziećmi z rozszczepem przez 27 lat, przekonałam się o jednym: nie wystarczy takiemu dziecku zamknąć chirurgicznie wargi i podniebienia oraz wyprostować mu zęby, aby mówiło dobrze i aby brało satysfakcjonujący udział w życiu społecznym. W świecie, w którym żyjemy, istotne jest nie tylko to, jak się wygląda, ale także - a może przede wszystkim - jak się mówi. Stąd w zespole wielospecjalistycznego leczenia dzieci z rozszczepem ważną rolę spełnia logopeda i foniatra, którzy współpracując z chirurgiem i ortodontą, pomagają dzieciom w ich drodze do prawidłowej mowy".
Tymczasem leczenie rozszczepów w Instytucie zaczęło się rozłazić. Prof. Zofia Dudkiewicz, o której wielu rodziców dzieci z rozszczepem ma jak najlepsze zdanie, nie pracuje tam już od dwóch lat. Ma własną klinikę w Babcicach pod Warszawą. - Stworzyłam szpital moich marzeń - powiedziała mi w rozmowie. O prof. Hortis-Dzierzbickiej, nie odmawiając jej wiedzy ani profesjonalizmu, mówi jednak, że działała przeciw temu, co udało jej się w Instytucie stworzyć:
- Zawiodła mnie, choć to naprawdę mądra osoba. Mianowałam ją kierownikiem zespołu do leczenia dzieci bardzo pokrzywdzonych, dla których w tamtym czasie niezwykle trudno było znaleźć ortodontów. Jak wiadomo stomatologia została sprywatyzowana, a mimo to udało mi się zatrudnić kilku lekarzy. Ale prof. Hortis-Dzierzbicka nękała ortodontów, mimo że nie ma specjalizacji z tej dziedziny. Nie wytrzymałam w końcu nerwowo i odwołałam ją ze stanowiska koordynatora. Zawiodła mnie wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebowałam - mówiła.
"Jak się zapłaci, to wszystko powinno być dobrze"
Po latach prof. Hortis-Dzierzbicka przypadkiem trafi na matkę, której syn z ulicy Koziej, prywatnej praktyki prof. Dudkiewicz, był wieziony karetką do Instytutu, bo podczas operacji coś poszło nie tak.
Kobieta (chce dziś zachować anonimowość) przyznaje, że chciała dziecko zoperować prywatnie, bo "jak się zapłaci, to wszystko powinno być dobrze". Rodzina poskładała się na 5 tysięcy - tyle kosztował zabieg. Matka wspomina: - Był lipiec 2007 roku. Godzina 22. W pewnym momencie po zabiegu okazało się, że synek (wówczas niemowlę 5,5-miesięczne) dostał obrzęku krtani. Ponownie go intubowano, ale co tak naprawdę się stało, do dziś nie wiemy. Karetka zabrała go do IMiD. Tam nie chcieli dziecka przyjąć. W końcu jednak przyjęli i leżałam z nim ponad tydzień, żeby doszedł do zdrowia. Byliśmy całą tą sytuacją przerażeni. Prof. Dudkiewicz powiedziała nam, że więcej go nie zoperuje, nawet gdybyśmy chcieli. I dodała: - Państwa syn jest szczęściarzem.
Do ministra zdrowia (była nią wówczas Ewa Kopacz) pisała już w marcu 2011 roku zaniepokojona sytuacją w Instytucie posłanka Julia Pitera: "Lekarze specjaliści, nierzadko osoby na stanowiskach kierowniczych, zatrudnieni w publicznych zakładach opieki zdrowotnej, zakładają prywatne podmioty prowadzące działalność leczniczą, które bądź stopniowo przejmują środki dostępne w NFZ, bądź stosują praktykę wykonywania najbardziej dochodowych zabiegów u siebie. Natomiast w przypadku pojawienia się w ich następstwie komplikacji () przekazują pacjentów do publicznych zakładów opieki zdrowotnej".
Prof. Hortis-Dzierzbicka wniosła sprawę do prokuratury, informując o wszystkich nieprawidłowościach w działaniu IMiD. Ale w sierpniu 2012 prokurator umorzył sprawę, uzasadniając, że - jako osoba silnie skonfliktowana z kierownictwem placówki - profesor "nie stanowi wiarygodnego źródła informacji".
Prof. Pluta-Wojciechowska tak ocenia wiarygodność prof. Hortis-Dzierzbickiej: - Foniatra pracujący z dziećmi z rozszczepem, podobnie jak logopeda i inni specjaliści pracujący z tymi dziećmi, powinien mieć wieloletnie doświadczenie, gdyż problemy, z jakimi się mierzy podczas diagnozy i terapii, znacznie wykraczają poza wymiar doświadczeń w przeciętnej poradni logopedyczno-foniatrycznej. Wiem, że prof. Maria Hortis-Dzierzbicka jest ekspertem w przypadku niewydolności podniebienno-gardłowej u dzieci z rozszczepem i nie znam innego specjalisty tej klasy w Polsce. Dlatego żałuję, że dzieci z rozszczepem nie będą mogły korzystać z jej pomocy w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie. Sama kierowałam tam wielu pacjentów w celu konsultacji foniatrycznej.
Dr. Jerzemu Przylipiakowi, uznawanemu za świetnego fachowca, Instytut po całej tej aferze z niewiadomych przyczyn nie przedłuży kontraktu. Ale chirurg wciąż twierdzi, że profesor Hortis-Dzierzbicka jest kobietą odważną i przebojową. - A to wielu może się nie podobać, bo większość udaje, że problemu nie ma. Wszyscy zapominają przy tym, że jest ona przede wszystkim wysokiej klasy specjalistą. Umie robić to, czego inni nie potrafią. Jako laryngolog i foniatra za pomocą kamery - co, podkreślam, rzadko kto potrafi - umie ocenić podniebienie dziecka, wpływ różnych czynników na jego mowę. Dlaczego mały pacjent wymawia niektóre spółgłoski czy samogłoski, a innych nie. Profesor jest prekursorem tej metody w Polsce, dlatego uważam, że jej zwolnienie to dla Instytutu ogromna strata.
Ministerstwo Zdrowia proszone kilkakrotnie o komentarz w opisywanej sprawie milczy do dziś.("Gazeta Wyborcza")
Trudno poważnie dyskutować z kimś pozbawionym poczucia humoru. Ur.1949III'2007 PSA 8,28;biopsja Gl1+2!?;10/V/2007pobr.węzły b/z;IX'2007PSA 0,07;HT VIII-XII;RT XII'07-I'08 7400cGy/37frakcji;cTpN0M0
IV'2008 PSA 0,08; X’2008 TK ok XII’2008 zastrzyki przeciwzakrzepicowe
I'2009 - XII'2009 PSA 0,35 ng/ml - 0,60 ng/ml
I’2010 MRI ok, zastrzyki przeciwzakrzepicowe do IV’2009, III’2009 scyntygrafia & TRUSok, IX’2009 biopsja spartolona
VII'2010 PSA 0,61;XII'10 0,83;
VII'2011 1,03 T'2,33 MRI podejrzenie wznowy VIII’2011 biopsja- Sclerosis atrophicans prostatae;16/11/2011 MRI b/z - obserwować, PSA XI'11 1,85;
V'2012 PSA 2,68 T 2,33;VII'12 3,37 T'1,23;VII'2012 PET-CT z octanem sugeruje proces nowotworowy; X'12 PSA 5,40;od 18/X/2012 Apo-Flutam 3x dziennie;po 1 mieś. PSA 1,28; 2 mieś. 1,05; 3 mieś. PSA 0,837;T 2,07;od
I'2013 zastrzyk Diphereline 11,25 mg na 3 mieś.; IV'2013 PSA 3,14 drugi Dipheriline+ Apo-flutam(zaniechany po 3,5 dniach);IV'2013 w innym lab. PSA po 2 dniach 5,31, po 2 tyg. w swoim lab. PSA 1,92 ng/ml, T 0,19 ng/ml; VI’2013 PET-CT z Choliną rak w obrębie stercza, VII'2013 PSA 9,50 ng/ml, bikalutamid 50 mg * biopsja stercza = ogólnie Gleason 5+4, jeszcze w obrębie torebki (margines 0,2 mm); VIII'2013 PSA 1,30 * T 1,51 bikalutamid 50mg;IX Zmiana na Eligard PSA 0,85 przed BT IX/X 2013 - 30 Gy=3x10;
I'2014 PSA 0,38 ng/ml {odstawiony bikalutamid}III'14 PSA 0,86{koniec działania Eligardu}IV'14 T 0,58 ng/ml*PSA 1,17 ng/ml; VI'14 T 2,35 & PSA 3,24;VII'14 T=2,25 & PSA 4,04* VIII'14 PSA 4,20 T 2,52 PET naciekanie na pęcherz, pęcherzyki nasienne, węzły chłonne| VIII'2014 PSA 4,00 T 2,58 | IX'2014 PSA 4,02 T 1,53 | XI'2014 PSA 6,90 Apo-Flutam 2 tyg, po tym Eligard|
I'2015 PSA 1,65>II'2015 PET-CT z choliną, praktycznie jak w roku poprz.>IV'2015 PSA 8,83 ng/ml, T 1,69 ng/dl, zastosowano bikalutamid>05'2015 uretrotomia (pobrano próbki do badania histopatol.)V'2015 PSA 1,10; VII'2015 PSA 0,23 ng/ml; IX'2015 0,26 ng/ml, XI’2015 TURP, XI/XII 0,35 ng/ml